O przepraszaniu

2010-05-29 09:16

Pewnego razu ból spowodowany (kolejnym) przejawem czyjegoś okrucieństwa wylał mi się przez oczy w miejscu publicznym. To zawsze kłopotliwa sytuacja: samemu się na to nic nie może poradzić, inni są zwykle zmieszani i również sparaliżowani w bezradności. Wtedy jednak, spośród wielu przechodzących, podszedł do mnie i przysiadł się pewien nieznajomy, jak ten Samarytanin, który wzruszył się głęboko[1]. Chciał wprawdzie wiedzieć, co też wywołało tak nieopanowany lament, ale niczego poza tym, że ktoś mi sprawił przykrość, ze mnie nie wydobył, co uszanował. Może by zresztą było inaczej, bo chciałam powiedzieć, ale bardziej nie chciałam zmienić naturalnego biegu rzeczy, rozlewając własny ból na ich ewentualne relacje (świat jest naprawdę mały). Nie padły więc żadne konkrety, ale dostałam cukierka i dłuższa rozmowa przyniosła mi ulgę, pomogła pozbierać się do kupy, przede wszystkim zaś przestać się zalewać łazami.

Pewnie byłabym o tym nie wspominała, gdyby nie jedna rzecz, która odróżniła tę rozmowę od wszystkich innych, jakie kiedykolwiek w życiu odbyłam. Otóż mój pocieszyciel, który nie uczynił mi nic złego, wręcz przeciwnie, na koniec przeprosił mnie z całego swego serca za wszystko, co mi kto inny zrobił, kogo tożsamości nie znał, a kto te (i inne) łzy wywołał. Nie znał ten człowiek ani mnie, ani mojego oprawcy, ani nawet bezpośredniej przyczyny tamtego płaczu – może właśnie dzięki temu zobaczył od razu i zrozumiał, jak wielkie spustoszenie ktoś z niedojrzałości robi w moim młodym życiu, w jakiś sposób wziął na siebie ciężar cudzej winy i przeprosił mnie za nią.

Oniemiałam zarówno ze zdziwienia, jak i z zachwytu. Były to chyba jedyne przeprosiny, zwłaszcza expressis verbis, jakie w tej sprawie kiedykolwiek usłyszałam, a których tak bardzo potrzebowałam, żeby wrócić do zdrowia i równowagi. A w dodatku zostałam jeszcze ubrana w zbroję rozsądku na przyszłość: powiedział, żebym pamiętała, że serce jest zbyt cenne, żeby je pozwalać tak ranić.

Gdy byłam jeszcze gwałtownym dziewczęciem, chodziłam nieprzyzwoicie zadurzona w doskonałości, przez co ciężko mi było przyznawać się do niedoskonałości i winy, przepraszając. Ale w tamtej chwili ozdrowiałam z mojej chorej dumy, próżności czy czego tam, dotarła do mnie potęga tego słowa i zrozumiałam, że można poniekąd odzyskać zdrowie, nawet wciąż będąc rannym, jeżeli tylko się je usłyszy. I przestałam go unikać, przestałam go skąpić wręcz, co serdecznie polecam.



[1] Łk 10.25, 30-35.

 

Wyszukiwanie

Niech żyje wolność słowa!

Nie znaleziono żadnych komentarzy.