Na Adwent

2010-12-02 10:16

To bardzo złudne wrażenie, że Boga doświadcza się tylko duchowo, że wiara to jest coś zupełnie oderwanego od ciała. Człowiek jest w połowie mięsem, niestety (bo ja tego bardzo nie lubię), w związku z czym przeżywa także fizycznie. Ciałem idzie się do kościoła tak samo jak duchem. Komunię się przyjmuje nie tylko w ducha, ale i w ciało. Podchodzimy do tego sceptycznie – trudno inaczej – ale działalności Bożej faktycznie można doświadczyć stricte cieleśnie.

Denerwuje mnie to, że mówimy sobie o Bogu dość często infantylnie, zamieniając Go w kogoś podobnego do świętego Mikołaja, zresztą w wersji stanowczo za grubej jak na jego upodobanie do postu. Mówimy sobie, że Bóg jest miłością i że miłosierny jest, i w ogóle taki prawie pluszowy. Tymczasem On jest również lekarzem, który oprócz bandaża miewa w ręku skalpel, i rzeczywiście sprawiedliwym sędzią, a z tymi wyrokami jest zdecydowanie inaczej niż z ziemskimi, tzn. nie że dostajemy 10 lat z czego 9,5 w zawieszeniu, tylko jeśli już dostaniemy 10, to siedzimy 10. To znaczy, że jest się również czego bać, i to właśnie w bojaźni Bożej, początku mądrości – jak mówi Pismo – jest się najbliżej pojęcia, z kim ma się do czynienia, i nieco innego spojrzenia na to wyświechtane homilijnie miłosierdzie Boże, które brzmi prawie pusto jak przedwyborczy slogan, dopóki sobie nie uzmysłowimy, jak nieprawdopodobnie potężnej istoty jest właściwością. To nie są, niestety, mrzonki o tym płaczu i zgrzytaniu zębów, że będzie dwóch i jeden będzie wzięty, a drugi zostawiony, że za zło karze et cetera...

Ale jeszcze o tym ciele. Zazwyczaj mówi się o tzw. cudach uzdrowienia, bo to się jeszcze stosunkowo często zdarza i jest chętnie nagłaśniane, ale do każdego serca wiedzie inna droga i czasami żeby uzdrowić trzeba trochę okaleczyć, na przykład naprawdę odciąć jakąś kończynę, żeby nie umarło wszystko... Nie robi się tego samemu, tylko zostawia się to specjaliście. Tak więc bywa, o czym zapewniam i ręczę za to własnym życiem, że Bóg coś niszczy, godzi w fizyczny aspekt jestestwa, odbiera część, żeby naprawić całość. Najwyraźniej to czasem musi być fizyczna destrukcja, spaść jak kara cielesna – w ostateczności, gdy wszystko inne zawiodło, a sprawa jest ważna. Oczywiście są to ekstremalne przypadki, jak w medycynie, ale jednak się zdarzają i są równie skuteczne.

Owszem, mam wiarę w Boga, ale na skutek kilku zajść w moim życiu mam też o Nim pewną (szczerze mówiąc, rzucającą na kolana) wiedzę. Gdzie bym nie poszła i jak starannie bym się nie chowała, On mnie zawsze w odpowiednim momencie znajduje i woła. A to zawołanie jest sprawcze, tak mocne jak Słowo, które było na początku – tak potężne, że zdolne się wcielić, stać się rzeczywiście, zmusić do czynu, wywołać zmianę.

Poszłam wczoraj na jedno prezbiteryjne spotkanie (coś mi każe tam chodzić, a nie mam już powodu, żeby nie chodzić, jak to bywało w Polandii) i jak przyszło do dzielenia się pewnymi doświadczeniami, poczułam wewnętrzny przymus do opowiedzenia czegoś. Aż mi zaczęło serce walić jak głupie i zmusiło mnie do walczenia z nim o spokój zamiast słuchania uważnie. Mijały mi na tej walce kolejne opowiadania zebranych, a wszystkie wytrzymywałam dzielnie, trzymając własne za zagrodą zębów. Naturalnie w tym samym czasie udawałam przed sobą, że opowiem, jeśli tylko nadarzy się okazja, tzn. ktoś nie zacznie natychmiast mówić po kim innym, mając jednak plan wszystkie okazje „przegapić”. Gdy to już uczyniłam i byłam z siebie niemiło (bo tak z nutką zawodu) zadowolona, jakby wbrew woli odetchnęłam z ulgą, że okazja się „nie nadarzyła” i że nie będę musiała tego opowiedzieć. Serce mi się uspokoić nie chciało, no ale trudno, grunt, że mi się udało przeżyć to po cichu. I wtedy nagle, mimo że temat został już definitywnie zamknięty, a program spotkania pobiegł dalej, kobieta, która je prowadziła, powiedziała ni z gruszki, ni z pietruszki, jakby oglądała cały czas moje wewnętrzne zmagania: Czy ktoś chciałby coś dodać? Zapadła taka cisza, że się poddałam i opowiedziałam w końcu w telegraficznym skrócie, bez żadnych, nawet niezbędnych w sumie dla pełnego zrozumienia szczegółów. Dopiero wtedy to głupie serce się zamknęło, więc może powiedziałam wystarczająco dużo. Zabawne, że moment wcześniej zaczęłam już właściwie udowadniać tamtej pani, że całe to spotkanie może nie ma sensu i jest z zasady nieporozumieniem...

On przychodzi. To jest dobry pomysł, żeby powiedzieć: [...] let us give up all the things we prefer to do under cover of the dark; let us arm ourselves and appear in the light ([...] pozwól nam rzucić wszystko, co wolimy czynić pod osłoną ciemności; pozwól nam uzbroić się i stanąć w świetle – Rz 13,11-14). Tym lepszy, że akurat jest znakomity moment, żeby to powiedzieć, bo przychodzi.

Ostatnio kapłan powiedział, żebyśmy się zastanowili, jak inaczej przeżylibyśmy święta, gdybyśmy mieli pewność, że Bóg, którego oczekujemy, fizycznie przyjdzie właśnie w te i że Go naprawdę za niecały miesiąc spotkamy. To krótkie, ale intensywne wyobrażenie-doświadczenie namaszczenia, z jakim istotnie powinno się przeżywać Adwent, w ułamku sekundy wywołało wstyd za ciężar wagi przywiązywany do tych niezliczonych pierdółek, bombeczek, świeczuszek i innych odrywających od sedna sprawy dupereli.

A zwłaszcza rozumiejcie chwilę obecną: teraz nadeszła dla was godzina powstania ze snu. (Rz 13,11)

Wyszukiwanie