Carcer (więzienie)

2011-01-12 19:59

Pewnego razu dano nam na studiach do wypełnienia formularz, w którym było miejsce na języki, które wypełniający zna, tzn. uważa, że zna. Wpisałam tam rodzimy i uznany za wspólny dla świata, stwierdziwszy, że to starczy, bo że się w czym innym też orientuję, to wszak nie znaczy, że znam. Wpisałam tych języków chyba najmniej z całej grupy, chociaż tylko ja zrozumiałam kiedyś pewien zajęciowy dowcip, który właśnie odwoływał się do znajomości jednego słowa (czy też może rdzenia bardziej) w trzech językach. Wtedy mi było wstyd za te  t y l k o  dwa języki, zwłaszcza że od dawna nie miałam już wówczas do czynienia z angielskim i właściwie zaczęłam uważać, że i tego nie znam. Reszta nawpisywała tam sobie cudów-niewidów, powychodziła za linie... Poniżej czterech chyba nikt nie zszedł, choć te wpisy nie odzwierciedlały raczej gruntownej wiedzy, a przynajmniej umiejętności, które sobie przypisali wpisujący, tylko orientację w temacie z grubsza.

Obecnie uważam, że nie tyle wiele byłam gorsza, co o wiele uczciwsza, skromniejsza i/lub bardziej świadoma. Naprawdę, i to, co napisałam, było w połowie straszliwą iluzją... Umiejętność wymienienia czasowników modalnych i ich zastosowania etc. nie ma nic wspólnego ze znajomością języka... (Tu się nie mogę nie zastanowić, czym jest tzw. pobieżna znajomość języków klasycznych...). Nawet umiejętność całkowitego zrozumienia tego, co do nas mówią, nie ma z tym tak wiele wspólnego... W znajomości języka prawie wcale nie chodzi wiedzę. Najpierw powinno się uczyć umiejętności kontaktowania się (gdzie wszystko, czego uczą w szkołach, ma znaczenie wtórne), a dopiero potem wiedzy; to umiejętność wyrażenia się odgrywa najważniejszą rolę. Żeby daleko nie sięgać: co z tego, że wiemy doskonale, jak coś powinno brzmieć, znamy stosowne słowa, umielibyśmy to w lot rozpoznać, gdybyśmy to usłyszeli, ale za cholerę nie umiemy tego sprawnie i poprawnie wypowiedzieć? Nic.

Wiedza jest czymś pociągającym i dającym poczucie wyższości, może nawet władzy, ale to praktyczna umiejętność może tę władzę, kontrolę rzeczywiście dać. I tylko ona. Żadne poczucia-uczucia się nie liczą... Zwłaszcza że wystarczy trochę stresu czy nerwów, czy niespodziewanych a niepomyślnych okoliczności i nagle czasy zaczynają się mieszać, wykute słowa się gdzieś gubią, a we własnych uszach zaczyna się słyszeć, jak nagannie się akcentuje!

Naukę języka powinno się może zaczynać od godzinnego spotkania, na którym przez 30 min. nauczyciel czyta, a uczniowie śledzą tekst. Przez pozostały czas ucznowie powinni (każdy sobie w myśli) przeczytać ten sam tekst ponownie. Następnie powinna mieć miejsce długa seria (najlepiej codziennych) spotkań, na których ludzie powinni czytać tekst na głos bez zrozumienia i być poprawiani oraz raczeni stosownuymi uwagami (oczywiście jeden czyta, reszta śledzi wzrokiem). Średnio raz na dwa tygodnie powinna się odbywać ogólna rozmowa na temat tego, co się czyta, i języka, w jakim się to czyta – ogólne spostrzeżenia. Teksty powinny się zmieniać, ale nie częściej niż co dwa tygodnie (tak żeby tekst zawsze mogła zamykać rozmowa i jakieś notatki). Po okresie ciążowym takiego czytania, nie dość, że uczniowie mieliby niezły akcent, to by jeszcze byliby brzemienni pewną wiedzą i umiejętnością, wiedzieliby MNÓSTWO rzeczy, z czego większość intuicyjnie... I tu mogłaby się zacząć ostra nauka, bo można by się odwoływać do pamięci o rzeczach, które się gdzieś tam osadziły mimo woli lektora zupełnie niezauważone, a jakże cenne.

Życie na wygnaniu jest niebywale oświecającym doświadczeniem lingwistycznym. To nie jest tak, jak na wakacjach, że jak czegoś nie przyswoisz dostatecznie dobrze, to w sumie nie szkodzi, bo zaraz będziesz z powrotem w domu i będzie Cię to mogło dalej nic nie obchodzić. Odwrotnie: czegokolwiek nie przyswoisz natychmiast, zaraz Ci wyjdzie bokiem. Człowiek czuje się  początkowo z jednej strony nieprawdopodobnie wolny, ponieważ nie zna absolutnie nikogo ani niczego i wszystko zaczyna oswajać (czynić poniekąd swoim właśnie), ale z drugiej strony tak, jakby go zamknięto w ciasnym pokoju, z którego nie ma widocznego wyjścia, bo i je także trzeba sobie samemu zrobić. Nikt więźniowi nie pokaże, gdzie to wyjście i jak się wydostać, chociaż przez pokój przechodzi mnóstwo ludzi, którzy nie są w nim ani trochę uwięzieni. Z czasem udaje się więźniowi dostrzegać i otwierać malutkie okna, a potem drzwi do innych, większych pokoi, ale dom ciągle wydaje się nie mieć drzwi wejściowych... Tylko od więźnia zależy, jak długo będzie zamieszkiwał swoją (nieważne, jak wielką) celę – gdy się nauczy, jak ją opuszczać, zostanie kolejnym zwyczajnym przechodniem... Tylko że nauczyć się nie oznacza wyłącznie czynności mózgu, alas (niestety)! Za dużo samotności jest wręcz niewskazane – do tej nauki potrzeba jak największej liczby możliwie obcych (to ma znaczenie!) ludzi, przechodniów...

The limits of my language mean the limits of my world (granice mojego języka to granice mojego świata) – Ludwig Wittgenstein...

Wyszukiwanie

Niech żyje wolność słowa!

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Fragment wiekowego automatu do gier. Rozmaite stare maszynki tego typu wystawione są w kawiarence na molo w Southport. Pinokio na zdjęciu obok też tam stoi. Za obecnego funta można nabyć 10 Big Old Pennies, a za 1 Big Old Penny zaczyna grać muzyczka i pacynki tańczą :D. Niektóre maszynki już nie działają, ale większość wciąż działa bez zarzutu! :)