Przebieżka

2010-10-08 10:20

Jak szybkonogi Achilles zrobiłam wczoraj z 10 km najmarniej. Pogoda była rodzima, złota polska jesień w Anglii, toteż nie było mi szkoda ani czasu, ani nóg. Zresztą, odkąd ktoś wpadł na znakomity pomysł, żeby przeczytać książkę, nagrywając to, i udostępnić zainteresowanym, przestałam spacerować samotnie. Wewnętrzne forum opuściłam jeszcze przed południem, na Green Lane dotarłam w przekonaniu, że jestem za późno, ale okazałam się być w błędzie – środek transportu na Church Road podjechał w jakąś minutę później. Stąd poszłam już na Garston per pedes. Na wyśpiewanej Penny Lane, pachnącej obecnie w kilku miejscach świeżą farbą, uprzejma ekspedientka rozmieniła mi 20 funtów i upewniła się, że wiem, dokąd idę (miałam w ręku mapę) – to bardzo powszechne w Anglii i bardzo niespotykane w Polsce, że ludzie nie czekają, aż poprosisz o pomoc, ale domyślają się, że możesz czegoś potrzebować i co to jest, po czym podejmują konkretne działania, aby Ci to zapewnić, po prostu i spontanicznie serdecznie. Jest to jedno z moich ulubionych zjawisk w tym kraju, jedno z tych, które sprawiają, że nie tylko dobrze się tu czuję, ale przede wszystkim poniekąd tu pasuję. Im bardziej zaś jestem zaangażowana w losy bohaterów podawane mi dousznie, tym skuteczniej pozostawiam rękawiczki na poczcie, dopiero co kupiony sok na ladzie, chusteczki w autobusie etc. O dziwo, poza domem niczego jeszcze nie udało mi się w Anglii zgubić, a to dlatego, że zawsze ktoś mnie przed moim roztargnieniem obronił, napominając, że coś zostawiłam.

        Kiedy dotarłam na St Mary’s Road, nie miałam już wiele czasu. Obrałam nie tę stronę ulicy, niestety, toteż wkrótce przeszłam cel podróży, bo był po drugiej stronie. Tymczasem zatrzymałam się nieco osłupiała pod ciągiem takich samych – jak to w Anglii – budynków, gdyż wisiała tam tabliczka z napisem Terrace coś tam. Zdębiałam, spąsowiałam, gdyż zostało mi z pół godziny może, a oto wyglądało na to, że wcale nie byłam na St Mary’s Road, gdzie być miałam. W momencie zawahania zagadnął mnie starszy pan z pieskiem – wyszedł właśnie z domu, przy którym się zatrzymałam. Zagajenie brzmiało: Oh no, I’m lost again! (O nie, znowu się zgubiłam). Uwielbiam tę ich nieskrępowaną sztywnymi formami bezpośredniość. Wyjaśnił mi, że na St Mary’s Rd są po prostu różne Terraces i Houses (rzędy szeregowców i domy), a Cressington House, którego to miejsca szukałam, minęłam przed chwilą. Swoją drogą, ktoś to tak wymyślił chyba, żeby właśnie zgubić nietutejszych. Nie dość, że Brytyjczycy nie uznają za stosowne umieszczania nazw ulic nigdzie poza ich początkiem i końcem, to jeszcze zamieszczają mylące tabliczki. W każdym razie ów staruszek spadł mi z nieba, bo na te rozmowy urzędowe nie można się spóźniać.

        W ten sposób załatwiłam sobie NIN, czyli odpowiednik NIP, dzięki któremu – taka wykształcona (tu głośny śmiech konia) – będę mogła wkrótce legalnie zostać z pełnymi honorami dopuszczona do koordynacji zbierania żonkili (słowo honoru, że oni tworzą takie posady!) czy – po uwzględnieniu pory roku – kasztanów albo wykonywania jakiegoś innego wielce „ambitnego” zajęcia...

Wyszukiwanie

Niech żyje wolność słowa!

Nie znaleziono żadnych komentarzy.