Origines (Początki)

2011-01-03 15:27

Posadzili mnie kiedyś (ośmiolatkę?) nad kanapką z tatarem i cały dzień Boży – urokliwy akurat bardzo – obserwowałam sobie przez zalepione kitem (dla poprawienia szczelności) kuchenne okno, a tatar się w międzyczasie doczekał wieczora, kiedy to wycofano się z wydanego mi zakazu wstawania od stołu, póki tego nie zjem... Zbliżam się już do trzydziestki, a nigdy jeszcze nie jadłam tatara – nie wiem, jak to smakuje, ale wciąż uważam, że wygląda okropnie brzydko!  

Dzień pierwszy.

Na fizyce, szczerze mówiąc na wszystkich fizykach w siódmej i ósmej klasie, byłam akurat nieprzytomnie zakochana w pewnym chłopaku, gapiłam się zatem głównie za okno, a także malowałam namiętnie (no, w końcu zamiast całowania go!) rozmaite kwiatki, co stało się powodem, dla którego pan Nauczyciel nauczył się o wiele szybciej i lepiej mojego imienia niż ja fizyki kiedykolwiek. (Może z wyjątkiem fal, z którymi mnie coś zawsze wiązało).

Z chemią było niestety to samo, bo i w tym samym czasie – rozeznawałam się o wiele lepiej w „chemii organicznej”, sc. tej między ludźmi, i to jej badaniu poświęcałam więcej uwagi. (Ale czy poznałabym trochę Mary, gdyby nie ta właściwa chemia, w której się trzeba było orientować? Pewnie nie, a zatem dzięki Ci, Boże, i za tę nieprzyswajalną naukę! Ostatecznie nie osiągnęłam jednak w tej dziedzinie nic poza własnoręcznie namalowanym układem okresowym pierwiastków).

Dzień drugi.

Edukacyjnie dziwny jest ze mnie twór, może trochę potwór w sumie. Literatka to jest ze mnie naprawdę żadna – bezwstydna ignorantka wielu starszych wiekiem (tzn. w gruncie rzeczy od dawna bawiących na łonie Abrahama), powszechnie uznawanych autorytetów; wyraźnie znudzona większością oper, które jakby nigdy nie były dla mnie (owszem, miewałam wyrzuty sumienia, że ich nie lubię); cudem uratowana od śmierci z nudów podczas lektury Krzyżaków, w których słaby puls podtrzymywały chyba tylko wieści o cokolwiek osobliwym przypadku, Danuśce mianowicie; było to zresztą drugie ocalenie, gdyż po raz pierwszy omal nie zwiędłam z udręczenia przez wiekopomne opus magnum Konopnickiej – O krasnoludkach i sierotce Marysi (przynajmniej mnie moja własna śp. babcia Marysia – skądinąd surowa dość kobieta – wsparła wyrozumiale w tej katordze, bo jak można zmuszać dziecko do czytania czegoś takiego w wakacje nad morzem?!). Brr... O Potopie przysięgałam sobie zawsze, że przeczytam, jak będę w ciąży... (Nie przewidziałam, że się na to może nigdy nie zapowiedzieć...). Przepraszam, pani J.

W dzieciństwie czytania nie lubiłam zresztą do tego stopnia, że gdy mi się go przyszło uczyć, to się uczyłam na pamięć i była pewnego razu niezła wpadka, gdy mi polecono przeczytać w klasie na głos jakąś nową czytankę (btw. wygląda na to, że Platon racji nie ma, bo nie przypomniałam sobie jakoś w opresji, jak się czyta, a naprawdę potrzebowałam!). Starsi mi mówili wielokrotnie, że mi się jeszcze sto razy odmieni, i jakkolwiek wiele rzeczy mi się nie odmieniło, to to akurat zmieniło się zdecydowanie.

Dzień trzeci.

Od nauczyciela jednak zależy bardzo wiele, jeśli nie wszystko. Otóż ja miewałam dobrych i złych nauczycieli matematyki, dobrych i złych nauczycieli historii, dobrych i złych nauczycieli angielskiego, dobrych i złych nauczycieli biologii etc. (Co ciekawe, chemii i fizyki – z których głównie z ww. względów byłam zawsze dupa – uczyli mnie wyłącznie dobrzy nauczyciele...). Ale wszystkie moje polonistki było za co cenić i czego się od nich uczyć.

W podstawówce (6/7–8?), jeśli omawialiśmy akurat coś mało porywającego, pisałyśmy z Demonisią wiersze na polskim. Była to praktyka nagminna, ja zresztą w ogóle dość często pisywałam na lekcjach (nie chcąc tracić czasu, co niektóre lekcje miały chyba w programie...). Pewnego razu stało się jednak jasne, że pani Nauczycielka o tym wie, może nie o każdym z tych razów wiedziała, ale o tamtym na pewno – i pozwoliła nam. Potem pisywałyśmy razem jeszcze jakiś czas, a potem osobno, ale pisywałyśmy dalej. Zawsze pisywałyśmy – czasem codziennie, czasem co pół roku, ale nieustannie... To rzeczywiście powinno być nauczycielskie motto, panie Leonardzie: po pierwsze, nie zniechęcić, po drugie, nie zepsuć.

Swoją drogą, mam nadzieję, że twórczość De ujrzy kiedyś/ujrzała światło dzienne, bo w przeciwieństwie do mnie, ona nie musiała literacko dojrzewać – była fantastyczna już w formie pierwotnej. (Pokazała mi coś kiedyś w całkiem dorosłym życiu i nie odnotowałam wielkiej różnicy w poziomie. Wspaniałe).

Dzień czwarty.

Tak więc jestem wolna od mnóstwa wpływów, którym prawdopodobnie powinnam się była poddać (w każdym razie chciał tak co najmniej program szkolny, czyli Władzuchna). Ponieważ ja nigdy nie szukałam tego, na co się ostatecznie zachłannie rzucałam, tylko to zawsze samo przecinało moją drogę. I z tej rzeki różności pewne rzeczy po prostu wpadały mi w ręce czy w oko. Czasem pochodziły od żywych, czasem od zmarłych... Ktoś mi coś czasem nawet dosłownie w te ręce wkładał, ale chyba nigdy nie przeczytałam książki, z którą kogoś znajomego tylko widziałam. Nie obchodziły mnie nigdy żadne tzw. bestsellery (czy jak coś się dobrze sprzedaje, to może być dobre? No, są zapewne wyjątki, są, ale...).  Przysięgam, że nigdy w życiu nie widziałam listy takowych w empiku (podobno jest jakaś lista, półka czy coś tam i podobno się zresztą płaci, żeby się na niej znaleźć), a przecież w tych sklepach bywałam i jestem raczej spostrzegawcza. Tylko że ja jakoś spostrzegam chyba zwykle nie to co inni, a od poczucia winy na tym tle definitywnie się uwolniłam.

Dzień piąty.

Poza Jeżeli jest, Tylko łóżko oraz Na zakręcie i [...] Męcz mnie,/Dręcz mnie [...], nie miałam chyba nigdy nic wspólnego ani z Osiecką, ani z Przyborą (chociaż terytorialnie łączyło mnie za to wiele z Pragą, zarówno zresztą z Pragą w okolicach placu Hallera, jak i tą w okolicach ronda Waszyngtona). Nie mam pojęcia, skąd w ogóle wiedziałam, że coś było między nimi, ani czemu w sumie nie miałam z nimi aż tak bardzo NIC wspólnego. Widocznie czytałam innych, co innego... Grechuty słuchałam. Dopiero dwa dni temu mi się przypomniało, skąd ja „znam” panią Umer, która się – notate bene – urodziła w tym samym mieście i tego samego dnia co pani Osiecka, tylko trzynaście lat później... Otóż w czwartej klasie pani Nauczycielka polskiego spowodowała, że zaśpiewałam jej (doprawdy, znakomitą) piosenkę na pewnym przedstawieniu, czyli że śpiewałam ją non-stop jakiś czas przed tym przedstawieniem. Zapomniałam o tym na śmierć... Po tylu latach znalazłam tę piosenkę po tekście, który (ku mojemu największemu zaskoczeniu) okazało się, że znakomicie pamiętam. (Melodię zresztą też, tylko że po melodii to trudno piosenkę znaleźć). W związku z tym niespodziewanym przypływem pamięci zastanowiłam się, jakie są szanse, że ta zapomniana (na jakieś 16 lat?) piosenka na mnie jednak bardzo wpłynęła i doszłam do wniosku, że widocznie spore...

Dzień szósty.

Ktoś mnie z rok temu zapytał z delikatnym, wdzięcznym przekąsem, kiedy to (pierwszy raz od dość dawna i w dość niespodziewanych okolicznościach) nie tylko coś napisałam, ale jeszcze się tym podzieliłam z szerszym gronem odbiorców, czy zawsze chciałam zostać pisarką. (To był niezły dowcip, bo pisałam wtedy, ale instrukcje obsługi do nowych rozwiązań systemowych). Powiedziałam, że nigdy nie chciałam być pisarką (rzeczywiście był czas, kiedy starałam się wręcz zwalczyć te wyczerpujące i w dodatku nieopłacalne skłonności). Ale pomyślałam sobie wtedy z niepokojem pewnym... A co, jeśli pisarzem (tzn. kimś, kto pisze) się człowiek rodzi – tak samo jak kobietą albo w Chinach, albo rudym, albo niskim? Co jeśli jedyne, co się potem w tej sprawie dzieje, to następuje udoskonalenie techniki – stopniowe i równoległe względem szlifowania charakteru? To chyba wtedy definitywnie przestałam się z tym szarpać.

Dzień siódmy.

 

[...]

Tylko skąd się wije skąd pamięta taka melodyjka ćwierćpiosenka
Co tak podpowiada wciąż tłumaczy
Że to wszystko mogło
Mogło być inaczej

Nie ma nas, M.U.

 

 

 

P.S. 1 To był jednak świetny pomysł wtedy z tą kamerą, Tato!

P.S. 2 Miał Pan rację, Panie Leonardzie, zdjęcie nie oddałoby uroku tamtej chwili. Szkoda, że nigdy Pan tej kamery nie przyniósł!

Wyszukiwanie

W sierpniu 1991. Dobrze, że fotografie są nieme, bo byłam strasznie głupia

i niemożliwie irytująca.    

Mleczaki też były takie łopaty! :D

To jest z grudnia. Mam taką minę, bo mi przyszło zaśpiewać, żeby dostać prezent od Mikołaja, a z tym śpiewaniem to u mnie było tak samo jak z tańcem i graniem, czyli dosyć ładnie, ale publicznie nadzwyczaj trudno.