Niespożyte
Ubrani odświętnie, niewygodnie piękni
gotowaliśmy wspólnie wspaniałe potrawy.
Aromat ich niesiony przez ciepłe powietrze
przyprawiał był o zawrót nieprzytomnych głów.
Rozłożyłam talerze, przyniosłam kieliszki –
wypełnił je Bakchusem, tym dżinem w butelce...
Zaczęliśmy palcami, bez sreber próbować...
Smakowało wybornie, co pod nimi było.
W filigranowym gardle
odległym i niemym
stanęła ością przykra
myśl o tej kolacji.
Aksamitna tasiemka
wokół tamtej szyi
zamieniła się w węża
i ścisnęła mocno.
Straciliśmy apetyt.
Chodziliśmy głodni.
Wreszcie siedliśmy, karmiąc
kolacją gołębie.
To było nasze prawo, żeby się nasycić,
owrzodzone żołądki po trosze pocieszyć.
Dlaczego jak spod prawa wyjęci złodzieje
w biały dzień nie możemy obok siebie iść?
Nie chcę kłaść na tym ręki, co nie jest już moje,
ale chciałam ją zbliżyć do tego, co było,
i wypuścić z uścisku, nie z zamkniętej pięści,
to barwne stworzenie pełne dziwnej winy.