Dobrze, że dawno, szkoda, że prawda

2010-06-02 09:27

Nie lubiłam tych lat, które minęły już dawno. Nie lubiłam przedzierać się przez tę drogę, którą trzeba było pokonać, żeby osiągnąć siebie.

Nienawidziłam być dziewczynką, uczennicą szkoły podstawowej, którą poczucie obowiązku dostawania do oczekiwań innych doprowadzało do wymiotów przed klasówką z geografii. Czy to jest aż tak ważne, ile jajek znosi rocznie kura (sic, było o tym, i to w liceum)? Czy to było wystarczająco ważne, żeby zwrócić, cokolwiek niewielkiego dało się w ogóle wchłonąć przed tym „istotnym” wydarzeniem?

Jeszcze bardziej nienawidziłam być dziewczyną, uczennicą liceum, mieć całego życia przed sobą, którego wypracowaną przez kogoś światłość można jednym porywem namiętności strącić w gorzki półmrok; bycia taką mądrą i zdolną, tylko że kompletnie przy tym niezdolną do życia na jawie. Jakże się męczyłam, dawszy się zakuć w kajdany absurdalnych uczuć, które kształtowały na żywca mój niezgrabny korpus jak piły i dłuta. Gdybym zamiast o liczbie jaj znoszonych rocznie przez kury uczyła się wtedy o dziewczęcej psychice, lepiej bym rozumiała, czemu pozwalam komuś szatkować moje duchowe ciało z takim okrucieństwem. Lepiej bym to wtedy zniosła albo wręcz ustrzegłabym się przed tym.

            Lepiej bym to również zniosła, gdybym zdążyła do tego dorosnąć. W Anglii dzieci zaczynają wprawdzie edukację już w wieku 4-5 lat, ale za to uczyć się muszą tylko do 16 roku życia, a te urodzone w drugiej połowie roku (a co dopiero w jego ostatnich dniach) umieszczane są jakby w klasach niżej. I to ostatnie jest bardzo mądrym posunięciem.

Przez całe życie byłam rok młodsza od wszystkich „rówieśników”, a przecież bywają takie okresy w życiu człowieka (nie wnikając już w bardzo zróżnicowane w dodatku wypadki jednostkowe), zwłaszcza w liceum, kiedy rok dorastania stanowi olbrzymią różnicę. Zarzucano mi potem często brak dystansu – jakże słusznie... Rzeczywiście częściej mi go brakowało, niż go miałam, bo i kiedy go miałam nabrać? Właśnie na to czasu mi nagminnie brakło, bo musiałam go więcej poświęcać na ziszczanie marzeń innych. Dobra wola pozbawiła mnie w jakiś sposób możliwości trzeźwego podejścia do niektórych spraw. W pogoni za cudzymi ambicjami, odpowiednią dawką pochwał przy stole w święta i poziomem dumy w czyichś oczach, za „normą”, którą w większości wytyczali mi dorośli, mogłam sobie z powodzeniem wypruć flaki, i wypruwałam... Nie jestem pewna, czy mi kiedykolwiek przebaczono, że udaremniłam ostatecznie czyjś ogromny wysiłek, że zmarnowałam czyjś czas, czyjeś dzieciństwo, żeby normalnie żyć, żeby być normalną. Ja sama żałuję wysokości tej ceny, ale nie da się myśleć o ludziach na brzegu, kiedy się topi, dusi i rozumie, że albo zaczerpnie powietrza, albo umrze.

Teraz, kiedy cały ten koszmar mam(y) już za sobą, wydaje mi się, że ów „rok” pozornej straty byłby znakomitą inwestycją w prawidłowy rozwój emocjonalny, w poprawne relacje międzyludzkie, w zdrowe afekty, we właściwe proporcje codziennego angażowania wyobraźni i rozumu, w racjonalne ambicje. Jeżeli ktoś ma małe dzieci, niech wykaże trochę cierpliwości –  wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem[1]. Niczego wręcz nie należy przyspieszać.

 



[1] Koh 3,1.

 

Wyszukiwanie

Niech żyje wolność słowa!

Nie znaleziono żadnych komentarzy.